Chaotycznie o Kantonie

Spóźnione opowieści z Chin.

Wpis będzie chaotyczny, bo tak było.


img_2468_resize

Do Chin leci się w miarę przyzwoicie na linii Warszawa-Moskwa-Kanton. Zmyłka: od Moskwy na wschód Kanton maskaraduje się jako Guangzhou. Głan-żoł. (Uwaga na boku nr 1, chodzi o ogonki. Zawsze mnie to męczyło. Więc tak. Litera „ę” ma sens, bo ta głoska wychodzi od głoski „e”, a potem ogonek coś z nią robi – robi ją nosową czy coś tam. No i teraz mamy „ą”, które wcale nie wychodzi od głoski „a”, tylko od głoski „o”. To, co wymawiamy jako „ą”, powinno się zapisywać jako „o z ogonkiem”. Powiedzcie to sobie na głos: e-ę, o-ą. No i teraz. Logicznie, znak zapisywany „ą” powinno się wymawiać jak nosową, ciągnącą się modyfikacją „a”, na przykład tak, jak się zaczyna wymawiać słowo entrée, albo tak, jak by trochę pretensjonalna osoba z zatkanym nosem powiedziała słowo „Antarktyda”. No więc Guangzhou to głą-zoł albo głą-żoł, przy czym znakiem „ą” oznaczam tu jedyną poprawną głoskę, która zasługuje na ten znak. Rzekłem.)

Aha. W samolotach na dłuższych liniach mają te takie śmieszne ekraniki, na których można oglądać filmy, grać w obrzydliwie nudne gry wideo (z tyłu pilota, który się wyciąga z kieszonki na lince zresztą, jest pad do grania), a nawet dzwonić. Na dwóch końcach pilocika jest mikrofon i głośnik. Z brzegu pilocika jest szczelina do przesuwania karty kredytowej, ale minuta połączenia z samolotu to ca. 50 PLN. Ale najlepsza jest mapa, która pokazuje, gdzie jesteś. Kulista budowa Ziemi prowadzi do tego absurdu, że do Stanów się leci przez Grenlandię, a do Chin przez Syberię. (Take that, FlatEarthers!) Więc patrzysz na mapę, wyglądasz przez okno, i wiesz, że 10 km pod Tobą właśnie przebiegają stada reniferów ganiane przez jakichś Czukczów czy innych Mongołów. Dziiiiiiiwne….


img_2457_resize

Obserwacja naukowa nr 1. Chińczycy śpią. Ładnie było, bo słońce wstawało tuż za gościem. Jak się leci na wschód, to noc trwa zaledwie kilka godzin (pomyśl o tym tak, że lecisz na zderzenie z kursem, po którym podróżuje Słońce, wybiegasz mu naprzeciw). Potem, jak lecisz na zachód, to „gonisz” słońce, więc noc (albo dzień) trwa baaaaaardzo długo, paręnaście godzin. Ja szczęśliwie nie mam z tym problemów, ale niektórzy cierpią z tego powodu okrutnie.


img_2486_resize

Ok, pierwsze zaskoczenie w Chinach. W hotelu miałem przy łóżku takie estetyczne plastikowe coś, co mi wyświetlało prognozę pogody na następny dzień (zauważcie, że przewidywana temperatura to 34 C. Tak już miało zostać). No więc zastanawiam się, co to za wspaniała chińska technologia… wygląda analogowo, to nie jest wyświetlacz. Może jakieś sygnały radiowe albo magnetyczne…

img_2487_resize

Gdzie tam. Okazuje się, że można sobie po prostu paluszkiem ustawić inną pogodę, to się po prostu kręci. Obserwacja naukowa nr 2: Chińczycy stawiają na człowieka, nie na technologię. Codziennie po wszystkich pokojach hotelowych chodzą Chińczycy, uprzejmie ustawiając pogodę. Co im tam.


img_2503_resize

Rowery wszędzie oczywiście. There are 10 million bicycles in Będzin. W Kantonie mieszka 15 mln ludzi, więc rowerów pewnie też ładnych parę milionów.

No i wilgoć wszędzie, woda, para, kałuże, duszno. Pierwsze wyjście z hotelu było, jakby mi ktoś płachtą gorącego płótna żaglowego dał po twarzy, a do płuc wstrzyknął igiełki takie gorące. Po raz pierwszy zrozumiałem, co znaczy słowo „szczyty”. No więc płuca sięgają znacznie wyżej, niż myślałem, aż pod obojczyk. I to właśnie tam kłuje i mrowi na gorąco, jak się oddycha w Kantonie. Tak wyglądam ja po 15 minutach na „świeżym powietrzu”:

img_2689_resize

Jak klikniesz, to będzie widać te wszystkie kropelki. Jestem tu prawie jak jakiś Peruwiańczyk z National Geographic, tylko by trzeba zrobić to, co fotoreporterzy NG, czyli podkręcić kontrast. (A jakbym zrobił jeszcze superostry kontrast i zamienił zdjęcie na CZ-B, to by było prawie artystyczne!)

Ale to nie koniec. W sezonie monsunowym w Kantonie ciągle albo pada deszcz, albo wisi tyle wilgoci w powietrzu, że jest to prawie jak deszcz, że ostatecznie nie wiesz, czy ta wilgoć jest Twoja, czy należy po prostu do Morza Południowochińskiego. To taka wspólna komunia wilgoci, o jednakiej słoności i ciepłocie. Stąd religijne wręcz przywiązanie Chińczyków do klimatyzacji:

img_2528_resize

Każde odrapane mieszkanie w każdym odrapanym kantońskim trzydziestopiętrowym bloku (których jest w mieście bilion) ma klimatyzację. Stąd zresztą ta dżungla przewodów i kabli i drutów i wieszaków na ubrania i skrzynek z bezpiecznikami. Kanton to miasto, w którym czuje się to elektryzujące coś w powietrzu.

img_2517_resizeTen dźwięk to skwierczące podręczniki BHP.

Spacerowanie ulicami to zresztą półprzytomny trans oddzielający jedno klimatyzowane pomieszczenie od drugiego. Wejście do klimatyzowanego pomieszczenia to instant satori. Po pokoju hotelowym chodziłem goły jak święty turecki, parując. Po dworze ubrany w najluźniejsze lniane spodnie i najluźniejszą lnianą koszulę, niechybnie wyglądając jak żul. W Chinach tylko naturalne materiały, kochani. Nie z taoizmu. Z tego, żeby się nie lepiły do skóry.


Luźna uwaga miejska nr 1. Chińczycy kochają kawaii. W Chinach to się pewnie nie nazywa kawai, ale tak czy inaczej. Chińczycy kochają komiksowe buzie i wielkie oczy. Komiksami tłumaczą reguły współżycia w pociągu, sprzedają posiłki, komiksami reklamują filmy. W Kantonie jest parno, zielono i kablowo, ale – zwłaszcza tam, gdzie metro i sklepy – różowo, kreskówkowo i świecąco:

img_2505_resize

img_2509_resize

img_2508_resize

To ostatnie to najzwyklejszy w świecie McDonalds. Nie wiem, co oni mają z tymi maskotkami i różem. Nie wiem.


img_2527_resize

Losowa uwaga miejska nr 2. Komunizm mocno. Niby wszyscy młodzi chodzą sobie z ajfonem i starbaksem, ale uzbrojona warta ze śmiesznie dużymi czapkami też jest. W związku z losową uwagą miejską nr 1 deklaruję poniższe zdjęcie jako prototypową fotografię z Kantonu. Wzorzec metra kantońskiego trotuaru. Chłońcie każdy szczegół. Ale serio – każdy. Wyobraźcie sobie, że ktoś Wam każe znaleźć dziesięć szczegółów, którymi się różni.

img_2538_resize


img_2513_resize

A to taki typowy widok po prostu. Olbrzymie budynki mieszczące skromne sto tysięcy Kantończyków, którzy w tym mieście odpowiadają za, powiedzmy, wszystkie skręcające w lewo kolanka miejskiego systemu wodociągowego. No i park. Jest tam parę pięknych parków, które na mapie miasta nie wyglądają imponująco, ale w realu są olbrzymie. Największy nazywał się kiedyś Central Park, i Kanton mógł się pewnie stać Nowym Jorkiem, ale władze uznały, że będzie się nazywał Park Rewolucji czy jakoś tak.

I tam mnie wzruszył taki widok:

img_2511_resize

Trzech Chińczyków grało w jakąś przedziwną chińską grę, gdzie się kładło jakieś dziwne drewniane klocki na liniach. Nic z tego nie rozumiałem, a stałem obok ze dziesięć minut, kibicując im głośno w udawanym rosyjskim. Nie mówię po rosyjsku, ale wydawało mi się, że w ten sposób chociaż trochę pasuję. A czemu kibicowałem? Bo wszyscy kibicowali – i to było piękne. Widziałem 60-letnią kobietę, która przechodziła mimo z jakimiś chińskim jarmużem pod pachą, i po prostu przystanęła, i wskazała ekspresyjnie na planszę, i coś tam zasugerowała. I panowie się oburzyli, ale ktoś inny dodał – jak się domyśliłem – że to nie taki głupi pomysł… i tak sobie gadali. Potem pani poszła, a partia trwała. Dodam, że w parku było o dwa stopnie chłodniej, było tam luksusowe 31 C, więc wszyscy starali się być tam. A co tu robić, trzeba komentować chińskie drewniane guziczki. Nic z tego nie rozumiałem, ale lało się ze mnie trochę mniej, to patrzyłem i komentowałem. Co było robić.


Trochę może o tym, co ja tam właściwie robiłem. :)

Owóż prowadziłem tam zajęcia z filozofii procesu dla chińskich studentów. Ciekawa grupa, bo mieliśmy m.in. sporą grupkę z północy, z Harbinu i Wewnętrznej Mongolii. Miałem tłumaczkę, ale do dzisiaj nie wiem, czy oni w ogóle cokolwiek rozumieli z tego, co mówiłem ja, a ja z tego, co mówili oni. Starałem się jak najwięcej rozmawiać, ale oni po angielsku najwyżej „Yes I rike speak smoul Een-rish”, więc musiałem ufać, że tłumaczka potrafi nawigować pomiędzy obrazem świata Polaka i Chińczyka spod mongolskiego stepu. Mnóstwo entuzjazmu, i po paru dniach udało się złapać jakiś tam kontakt, ale pożenienie myślenia europejskiego z chińskim to sprawa na dłużej niż letnia wizyta w Kantonie. Więc tak sobie filozofowaliśmy po chłopsku raczej. Tao Te King okazało się zresztą zaskakująco dobrym punktem wspólnym. A oni znali Whiteheada, przynajmniej z Wikipedii, więc jakoś tam poszło.

O, a to „moja” grupa:

img_2762_resize

Namówiłem ich na wspólne zdjęcie przy slajdzie powerpointowym z napisem „Czy wiesz, że na 1 Polaka przypada 50 Chińczyków”, ale natłok Chińczyków sprawił, że mi zjadło połowę napisu. Ot, ironia.

Aha, ciekawostka. Zajęcia odbywały się na kampusie South China Normal University, na „wyspie uniwersyteckiej” Kantonu – wyspie na Rzece Perłowej, która jest całkowicie pokryta uczelniami wyższymi, kampusami etc. Takie ichniejsze miasteczko uniwersyteckie. No i teraz ta ciekawostka. Oto mapa Wyspy Uniwersyteckiej Kantonu nałożona na mapę Śląska:
uni

Tak, miasteczko uniwersyteckie Kantonu pokryłoby całe Katowice, od Sosnowca po chorzowskie Wesołe Miasteczko. Mają skalę, skubańcy… ;)


Jedzenie to jedno z jasnych świateł mojego wyjazdu. Żywiłem się albo na mieście, albo na kampusie. W mieście: miliony maleńkich budek i wózków, których higieny nie komentuję, ale w których za 10-15 juanów (6-9 PLN) dostajesz wielki, pyszny, świeży posiłek. Można też było kupić prawdziwe zbawienie: chłodzone/mrożone kawałki arbuza/melona/czy czego tam (nie dowiesz się, co jesz, chyba że śmigasz po kantońsku), które były słodkie i zimne i kosztowały 3 juany, czyli złocisza z hakiem. To ja, doznający orgazmu nad kawałkiem zimnego melona, gdzieś pod spoconą włochatą pachą chińskiego olbrzyma:

img_2863_resize

 

Ja jadałem trochę na mieście, sporo na kampusie.

No i teraz jazda. Stołówka South China Normal University. Parę tysięcy głodnych chińskich studentów. Wielka sala. Parno, zapach ryżu i sosu sojowego.

img_2757_resize

Cała jedna ściana to kuchnia. Za zaparowaną szybą uwijają się kucharze i kucharki. Stoją dziesiątki aluminiowych kubłów z mięsem, ryżem, potrawkami, zupami, warzywami, owocami, ciastkami…

img_2758_resize

Podchodzi się z tacą, wskazuje się paluchem na coś, co ładnie wygląda, przytyka się kartę magnetyczną do czytnika, maszynka ściąga Ci kasę z konta (5 juanów, 8 juanów, max 10 juanów) – konto można sobie doładować jakąś tajemną chińską aplikacją przez komórkę, ja jako visiting professor dostawałem codziennie rano nową nabitą kartę. Chodzisz tak wzdłuż tej ściany, dopóki taca jest pełna. Ryż dostajesz zawsze, musisz specjalnie poprosić, żeby nie dostać wielkiej kopy zbitego jak chleb żytni ryżu (studenci mnie długo uczyli tego po chińsku, ale po co się uczyć, skoro po dwóch dniach wszyscy na stołówce już wiedzieli, że taki dziwny łysy biały jak robak facet nie chce ryżu).

Dwie losowe fotki jedzenia:

img_2781_resize

I jeszcze:

img_2768_resize

Typowy skład posiłku: zupa, z warzywami, albo jakimiś pierożkami, albo mięskiem. I coś innego, np. to, tu po prawej, czyli zawijaniec z niejadalnych liści, noszony w gorących koszach z wikliny, gorący i parujący, w środku którego jest taki ultragęsty ryż o konsystencji gwiazdy neutronowej z wciśniętymi do środka kawałkami mięsa i śliwki. Oooo, tak. Łukasz lubi jeść. Ciepłe, gęste, mięsne, miłe, świetnie przyprawione. Połowy rzeczy, które jadłem, nie potrafiłem rozpoznać. A co.


Skoro napisałem o jedzeniu, to może wyjaśnię od razu, że…
img_2865_resize

… tak, mają tam dziury w ziemi zamiast przyzwoitych europejskich kibelków. Tak, z początku bolą uda. Tak, idzie się przyzwyczaić.


img_2862_resize

Losowe zdjęcie z metra nr pińcet. Wszyscy metrem, albo rowerem jeżdżą. Wszyscy to Chińczycy. Po tygodniu nawet Japończyka rozpoznajesz jako miłą odmianę.

Inne losowe zdjęcie z miasta:

img_2748_resize

Wszyscy mają parasolki. Bo non stop pada.


Pada zawsze to pytanie, co zwiedzać. Ja nie lubię zwiedzać. Niby są tam jakieś „atrakcje turystyczne”, ale to się nigdy nie opłaca. No bo tak. Jest Canton Tower. Jest to ponoć drugi najwyższy budynek na świecie. Primo, nie da się nawet porządnego zdjęcia zrobić, bo albo się łapie pół kadru, albo ze względu na skrót perspektywiczny i tak wygląda skromnie:

img_2634_resize

No i teraz tak. Płaci się jak za zboże. Nie pamiętam teraz, ale coś rzędu 100 dolarów. Próbowałem wyżebrać jakąś lepszą stawkę, machając im rozpaczliwie przed oczami legitymacją prasową, ale zero litości. Biznes jest biznes. No więc wjeżdżasz na górę…

img_2637_resize

…patrzysz przez okno windy… a tu jakoś tak… szaro. Gdzie te widoki niemal z orbity?

No to wjeżdżasz na sam szczyt, na tę nieszczęsną platformę dla turystów, a tu:

img_2648_resize

Na pierwszym planie takie kulki, co to jeżdżą wokół wieży, a na drugim planie, aż po horyzont, Kanton.

Tia… a więc pisali, że powietrze w Kantonie brudne? Oj tam, oj tam…


Więc moja recepta jest taka, żeby wysiąść na losowo wybranej stacji metra, wyjść losowo wybranym wyjściem… (pięknie opisane miasto; ktoś włożył potężny wysiłek w stworzenie doskonale czytelnych, izometrycznych planów miasta, montowanych na wszystkich stacjach metra:

img_2667_resize

Nie wiem, jak to działa, ale to działa. Brawa dla informacji wizualnej w Kantonie.)

… i iść przed siebie w losowo wybranym kierunku. Trafi się na przykład w ten sposób do apteki:

img_2545_resize

Po jednej stronie ibuprom, a po drugiej…

img_2549_resize

suszone gekony na wagę. I koniki morskie. I mandragora. I strzykwy, iglicznie, ogóreczniki, i setki innych suszonych zwierzątek, których już nie rozpoznałem. Więc po co płacić za jakieś durne wieże, z których widać tylko siwy dym, jak można po prostu iść przed siebie?


Inna wędrówka przed siebie. W jakimś centrum handlowym, co to ich setki są poukrywane pod (!) miastem, akurat był konkurs talentów dla dzieciaków w wieku, na oko, 5-10. Stałem tam ze godzinę. Raz, że była klimatyzacja, ale dwa, że dzieci są wszędzie takie same, niewinne, piękne i hipnotyzujące. Zwłaszcza jak cudze.

No więc na scenie są przejęte i dają z siebie wszystko:

img_2573_resize

 

img_2618_resize

A w oczekiwaniu na swoją kolej (pamiętajcie, to Chiny, tam w konkursie bierze udział minimum dwusetka dzieciaków) biją się balonikami:

img_2593_resize

…i klikają, znudzone, podczas gdy ich matki trefią z przejęciem:

img_2612_resizeTak, wszyscy przy telefonach. Na 15 milionów mieszkańców Kantonu przypada 15 milionów smarftonów.


Jeszcze inna wędrówka prosto przed siebie z losowej stacji metra:

img_2556_resize

Piękna świątynia buddyjska, leciały właśnie mantry na sto gardeł. Trochę mnichów, ale głównie ludzie z ulicy, którzy po prostu potrzebowali tego akurat. Dosłownie każdy mógł sobie pożyczyć brązową szatę, przycupnąć i płynąć z grupą. Skorzystałem, bo co medytacja z Chińczykami, to nie medytacja z Polakami. Cała ściana naprzeciwko to gazylion małych półeczek, na których stoją świeczki. Pani na drabinie stale drepcze wokół sali i wymienia wypalone na świeże, taka robota bez końca.


I tyle. W drodze powrotnej jeszcze złapałem taki kwiatek. Niby normalna karta, na której Aerofłot wyjaśnia ludziom, jak się wypada zachowywać w sytuacji zbliżającej się niechybnej śmierci:

img_2433_resize

Ale ta kobitka w prawym dolnym rogu…

img_2437_resize

Nie mogę przestać o niej myśleć. No, spójrzcie tylko na nią!… Aż chciałoby się z nią spędzić noc na środku zimnego Oceanu Atlantyckiego, wyposażonym w niezawodny gwizdek, światełko i rurkę do dmuchania kamizelki. Jak jakaś taka celtycka bogini gwiazd.

Chyba nie udała mi się puenta.

5 Comments

Add yours →

  1. Krzysztof Baranowski 2 listopada, 2016 — 21:14

    Najlepszy opis z chińskiej wycieczki jaki czytałem. Jedyny, jaki przeczytałem do końca :)

  2. Panie Łukaszu!
    Ciekawym, chwytliwym językiem opisuje Pan ciekawe rzeczy. Nigdy nie byłam w Chinach, (jedynie w chińskiej dzielnicy w SF) a jakbym była:). Dziękuję:)

    P.S. Też mam blond włosy i taką żółtą kamizelkę a właściwie kurtkę. I nawet z góry nadmuchana, rurka mnie ominęła cokolwiek to znaczy:)

Dodaj komentarz